Wiktoria jest Romką,, która musiała uciekać z Ukrainy z powodu pełnoskalowej inwazji rosyjskiej. Razem z mężem mają dziewięcioro dzieci, z których dwoje służy w wojsku. Rodzina miała dom w obwodzie lwowskim oraz stabilne, choć trudne życie. Posiadali pole, konia, pracę, bydło. Zostawili to wszystko i przyjechali do Polski. Mieszkają tu od prawie 3 lat. Wiktoria, jej mąż i starsze dzieci pracują, a młodsze uczą się w miejscowej szkole. W wolnym czasie kobieta maluje i pisze wiersze.
UAinKrakow.pl porozmawiało z Wiktorią i dowiedziało się o jej życiu przed wojną, dyskryminacji Romów oraz jej synach, którzy bronią swojej ojczyzny.
Jak wyglądało życie Wiktorii przed Wielką Wojną
Razem z mężem pochodzimy z Zakarpacia, ale od 26 lat mieszkaliśmy w obwodzie lwowskim. Jest to nasza mała ojczyzna. Mam bardzo dużą rodzinę – mamy dziewięcioro dzieci. Przed wojną żyliśmy jak wszyscy. Nie interesowaliśmy się jednak polityką. Dzieci, szkoła, praca, pole, dom – na wszystko ledwo starczało czasu. Zawsze ciężko pracowaliśmy z mężem, ponieważ nie mamy wykształcenia. Ale musimy zarabiać, bo mamy dużo dzieci.
Wszystkie dzieci chodziły do szkoły. Starsi synowie są mechanikami samochodowymi, średni wciąż studiuje. Walczy i studiuje. Zdobywa tytuł licencjacki. Dziewczyny również studiowały. Jedna z nich dostała pracę jako asystentka sprzedaży, ale nie pracowała w zawodzie. Nie chcieli jej zatrudnić w sklepie. Stosunek do Romów w Ukrainie niestety jest inny. Zmieniła zatem zawód na tatuażystkę. Później wynajęła salon i zaczęła robić tatuaże. Prowadziła też mały bar. Tak wszyscy żyliśmy. Pracowaliśmy, zajmowaliśmy się ogrodem. Wszystko robiliśmy razem.
W 2006 roku kupiliśmy dom. Niestety musieliśmy go opuścić przez wojnę. Mieliśmy duże pole, konia, od czasu do czasu hodowaliśmy świnie i byki.
W Ukrainie Romowie nie są uważani za równych. Jest nawet takie przysłowie: „Idzie człowiek. A to nie człowiek, to Cygan”. Słowo „Cygan” jest dla nas bardzo obraźliwe. Nie ma takiej narodowości.
Jesteśmy Romami, ale często wstydzimy się tego. Czasami nawet mówimy, że jesteśmy Madziarami, żeby nie traktowano nas inaczej. Wstydzimy się przyznawać do naszej tożsamości, bo chcemy być traktowani bez uprzedzeń. Nie chcemy martwić się o nic niepotrzebnego, jak na przykład o udowodnienie, że jesteśmy godni życia w społeczeństwie.
Mieszkaliśmy w małej wiosce, gdzie ludzie nas znali. Wiedzieli, że ciężko pracujemy, żyjemy uczciwie zgodnie z naszym sumieniem, więc byliśmy tam traktowani w miarę normalnie. Jednak nasze starsze dzieci częściej spotykały się z dyskryminacją. Wielokrotnie musieliśmy chodzić do szkoły, żeby wyjaśniać sytuacje, w których obrażano nasze dzieci. Niestety nauczyciele często ignorowali te incydenty. Dzieci potrafią być okrutne, a nauczyciele obojętni.
Najmłodsza córka ma 9 lat. Nie była wyzywana w szkole, ponieważ ludzie wiedzieli, że nasza rodzina jest uczciwa. Staraliśmy się chronić ją przed dyskryminacją. W domu miała własny plac zabaw z piaskownicą, huśtawkami i zabawkami. Zrobiliśmy to, aby nigdzie nie musiała chodzić, a inni dzieci przychodziły się bawić do nas. Staraliśmy się trzymać ją z dala od różnych nieprzyjemnych sytuacji.
W Polsce również zrobiliśmy córce jej własny plac zabaw, żeby nigdzie nie musiała wychodzić. Mimo to, właśnie tutaj po raz pierwszy usłyszała, że jest „Cyganką”. Powiedział to ojciec koleżanki z klasy pochodzoncy z Ukrainy. „Wcześniej nikt nam w Polsce nie mówił, że jesteśmy inni. Ani w szkole, ani w pracy. Nigdzie. Ale był Ukrainiec, który powiedział: ‚Dlaczego się z nią bawisz? Ona jest Cyganką’. To było gorsze niż policzek. Wszyscy jesteśmy tu teraz Ukraińcami – uchodźcami z powodu wojny. Wszyscy uciekamy. Wszyscy jesteśmy w tej samej łodzi. Nie ma potrzeby nią bujać.”
24 lutego 2022 r. Pełnoskalowa inwazja rosyjska
Tuż przed inwazją na pełną skalę kupiliśmy piłę łańcuchową, ponieważ stara była już całkowicie niesprawna, ciągle się psuła, a my remontowaliśmy dom. Zaopatrzyliśmy się również w cement, żeby dobudować jeszcze jeden pokój, sprzęt ogrodniczy i kosiarkę. Przygotowywaliśmy się na wiosnę. Tyle rzeczy było do zrobienia… Ale wybuchła wojna pełnoskalowa.
Nie planowaliśmy wyjeżdżać. Myśleliśmy, że wojna nie potrwa długo. Byliśmy bardziej skupieni na tym, żeby posadzić ziemniaki wiosną, niż na przygotowywaniu się do opuszczenia domu.
Synowie zaczęli do nas dzwonić i mówić, że musimy wyjechać z córkami. Obawiali się, że jak przyjdą Rosjanie, to zaczną gwałcić dziewczynki. Nie rozumieliśmy tego, ponieważ jeszcze nie wiedzieliśmy o wszystkich okropnościach, które działy się w Buczy. Nie wiedzieliśmy, jak możemy wyjechać skoro mamy pole do zaorania. Śnieg miał niedługo już schodzić, pełne ręce roboty. Ale synowie stali na swoim – powiedzieli, że musimy wyjechać natychmiast. Więc pojechaliśmy.
Opuściliśmy nasz dom. Ale przed tym – wszystko umyliśmy, posprzątaliśmy, uporządkowaliśmy, ponieważ miło jest wrócić do czystego domu. Konia oddaliśmy tymczasowo sąsiadowi. Zostawiliśmy wszystko.
Awdijiwka
Zrujnowane miasto, zniszczone domy.
Straszliwa Pustka przechadza się dookoła…
Plac zabaw, obwisłe huśtawki
Dzieci nie było już tu od dawna…
W tych domach rozgościła się Rozpacz,
Odrapane i brudne,
A obok Rozpaczy zamieszkały Ból i Strach…
Rozłożyli swoje rzeczy.
Zmęczenie chodzi po ulicach,
Zagląda w okna mieszkań.
Kto wie, czego tam szuka?
Choć miasto wydaje się być pustkowiskiem.
Panuje w mieście Przygnębienie
Zawodzi głośno jak syrena…
I goni niby bestię przed sobą
Anioła bez skrzydeł…
Anioł ten wcale nie jest biały,
Jest ranny, a rany te krwawią…
Łzy kapią mu z oczu.
Bolesne, krwawe, gorzkie…
Płacze za nami, za wami
Płacze za nami wszystkimi,
Bo wie, co nas czeka,
I jaki nasz los jest ciężki…
*Fragment wiersza Wiktorii
Nie wiedzieliśmy, dokąd jechać. Było nas dużo: pięcioro dzieci i dwoje dorosłych. To trudne, gdy jest tak wiele osób. Ostatecznie pojechaliśmy do Polski, ponieważ było to najbliższe bezpieczne miejsce. Nie planowaliśmy jechać daleko, myśleliśmy, że szybko wrócimy. Droga była trudna – jedziesz razem z dziećmi nie wiadomo dokąd, tylko z jednym plecakiem. To było najgorsze. Wolontariusze proponowali jechać do Warszawy lub Krakowa, ale dla nas to nie miało znaczenia. Ruszyliśmy zatem do miejscowości pod Krakowem.
«Zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci w Polsce»
Trafiliśmy do polskiej rodziny, z którą mieszkaliśmy prawie przez rok. Pracowaliśmy w polu, a dzieci chodziły do szkoły.
Na początku było ciężko z językiem. To pierwsza trudność, kiedy nie potrafisz wyjaśnić, czego potrzebujesz, a tłumacz (tłumacz online — przyp. tłum.) przekłada w jakiś „japoński” sposób. Kolejną trudną rzeczą była adaptacja dzieci. Szkołę znaleźliśmy od razu. Tam dzieci dodatkowo uczyły się polskiego. Sąsiedzkie polskie dzieci zabrały nasze na zajęcia taneczne. Dziewczynki uwielbiają tańczyć, więc dość szybko się zaadaptowały.
W Ukrainie nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek wiedział, że jesteśmy Romami, dlatego nie mówiliśmy w naszym języku. Dzieci w ogóle nie znają romskiego. Nie uczyliśmy ich, żeby nie zaznawały dyskryminacji. W Polsce zobaczyliśmy, że jesteśmy akceptowani, więc dzieci zaczęły uczyć się języka romskiego z wolontariuszami.
Uczyliśmy się polskiego, rozmawiając z ludźmi. Mieliśmy sąsiadkę, która była bardzo przyjazna. Przychodziła nas odwiedzać. Chciała nam współczuć, ale nie rozumieliśmy, co mówi. Wiedzieliśmy, że jest miła, bo zawsze nas przytulała. Dzieci uczą się polskiego w szkole i już zaczęły nas poprawiać. A odrabianie lekcji z dziećmi w języku, którego się nie zna, to dopiero wyzwanie. Tak wyglądała nauka języka. Teraz już mówimy po polsku. Nawet nie zauważyliśmy, jak to się stało.
Teraz mieszkamy w innym mieście, niedaleko Krakowa. Trafiliśmy do hotelu, który na początku wojny służył jako ośrodek dla ukraińskich uchodźców. Znaleźliśmy to miejsce dzięki wolontariuszom. Napisałam do organizacji polsko-romskiej w Krakowie, po czym przyjechał do nas ich przedstawiciel. Dali nam jedzenie, plecaki i artykuły papiernicze dla dzieci. Po tym wysłali nas do ośrodka dla uchodźców, gdzie znaleźli nam zakwaterowanie.
W styczniu miną dwa lata, odkąd tu mieszkamy. Sami płacimy za wynajem. Dla osoby dorosłej jest to 60 złotych dziennie, dla dziecka – 15. Niezła kwota się zbiera na koniec miesiąca.
Dzieci oczywiście na początku miały stres. Potrzebowały czasu na adaptację. Ale tutaj też zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci. Szkoła jest bardzo dobra. Dzieci są przyjazne i pomocne. Najmłodszą córkę zapraszano na urodziny już 5 razy. My również się przystosowaliśmy. Kiedy ludzie są dobrzy dla nas, to i my jesteśmy dobrzy dla nich. Romowie to dobry naród. Niestety robią z nas zło, ale w rzeczywistości tacy nie jesteśmy.
Nie mam tu przyjaciół i znajomych. W Ukrainie też ich nie miałam. Mam dzieci, rodzinę. To są moi przyjaciele. Lubię czytać. Piszę wiersze. To mi zastępuje kontakty z ludźmi.
Teraz największą trudnością jest mieszkanie, ponieważ tutaj nie mamy własnego. A to oznacza, że ciągle myślisz, czy jutro coś się nie zmieni? Czy powiedzą nam, że musimy się stąd wyprowadzić? Dokąd pójdziemy z dziećmi? Nie ma stabilności. To przerażające. Martwię się o dzieci. Jesteśmy jeszcze młodzi z mężem, ale wszystko może się zdarzyć, a dzieci zostaną same i bez domu.
Wszyscy pracujemy: ja, mąż, syn, córki. Córki uczą się na fryzjerki i mają już zajęcia praktyczne, za które otrzymują wynagrodzenie. Pracują też w bistro w weekendy. Radzą sobie.
Nie jesteśmy tu nękani ani poniżani. Chodzimy swobodnie po ulicach. Pracujemy swobodnie. Swobodnie posługujemy się naszym językiem. W Polsce nie ma nic do zmiany w kwestii Romów. Tutaj wszystko jest w porządku.
Nie planujemy powrotu do Ukrainy. Po pierwsze, nie mamy dokąd wracać. Nasz dom, na który tak ciężko pracowaliśmy, został splądrowany przez naszych sąsiadów, którzy pili z nami kawę i jedli obiad. Po drugie, tutaj jesteśmy ludźmi, a w Ukrainie znów staniemy się „Cyganami”. A ja chcę, żeby moje dzieci żyły w pokoju i szczęściu. I nie chcę cały czas udowadniać innym, że jesteśmy tacy jak wszyscy.
„Zawsze powtarzam, że trzeba żyć w tak, aby nie wstydzić się powiedzieć swojego nazwiska. Tak jak moi synowie, którzy walczą”.
Mój syn Dawid walczył w ATO przez 3 lata. Przeszedł swoje. W 2021 roku wyjechał do pracy w Polsce, po czym wrócił i już nie chciał wyjeżdżać. Około miesiąca przed inwazją na pełną skalę przyszedł do nas i powiedział, że znowu pójdzie na wojnę. Powiedzieliśmy mu, żeby nie szedł, bo swoje już za sobą ma, i żeby wstąpił do sił Obrony Terytorialnej. Tam będzie spokojniej. Powiedział nam na to: „Nie, to nie byłoby sprawiedliwe”. Daliśmy mu pieniądze na kamizelkę kuloodporną i hełm. I poszedł walczyć. Znowu. Wcześniej był żołnierzem piechoty morskiej, Później przekwalifikował się na medyka bojowego.
Artur, najstarszy syn, walczył przez 4 lata – 3 lata w ATO i rok w wojnie na pełną skalę. Ma pięcioro dzieci, ale nie uciekł z nimi jak wielodzietny ojciecб сhociaż mógł wyjechać. Ale tego nie zrobił i walczył. Po tym, jak został ranny, jest już w domu. Ale nie leży też na kanapie. Pracuje. Ciężko pracuje.
Prosiłam synów, by nie szli na wojnę. Nie chciałam, żeby szli. Każda matka by tak zrobiła, żadna nie chce, by jej dziecko było w niebezpieczeństwie. Młodszy powiedział: „Mamo, odbędę służbę i wrócę do domu z czystym sercem”. Starszy to samo: „Jak mogę nie walczyć, gdy mój młodszy brat jest na wojnie? Jak potem będę patrzył dzieciom w oczy?”
Jakoś pomyślałam, że już udało mi się namówić jednego syna, żeby nie szedł. Pewnego dnia przyszedł i dał kluczyki do samochodu, który dostał od nas w prezencie na 18. urodziny. Myśleliśmy, że po prostu chciał, żebyśmy mieli ten samochód, a on kupi sobie inny. Ale nie. Tak się nie stało. Pamiętam, że pojechał do miasta autobusem. Były wakacje. Zadzwoniłam do niego, żeby ostrzec, że autobusy nie jeżdżą za dobrze w czasie wakacji, żeby wziął to pod uwagę, kiedy będzie wracał do domu. Samochód bowiem zostawił u nas. Ale on powiedział: „Mamo, nie potrzebuję autobusów. Jadę do Lwowa, podpisałem kontrakt z Siłami Zbrojnymi”. Zamarłam. Ale jak mogłam na to wpłynąć? Tacy są moi synowie.
Ręce mojego Dawida mocno drżą…
I to nie od pracy, ani od nauki,
– Dlaczego tak źle Ci jest, synu mój?
– Mam lekki wstrząs mózgu, mamo,
To przez ten granatnik, z którego strzelam,
To nie jest do końca bezpieczne…
– Wiem, synu mój.
Niech by ta wojna już się skończyła,
Niech by ta wojna się ludziom nie śniła!
Jak długo dzieci nasze będą musiały tam walczyć?
A my, matki, będziemy musiały nie spać po nochach?
I mieć te ciężkie zły we swoich oczach?
Mocno drżą ręki mojego syna.
*Wiersz Wiktorii
Być matką wojskowego trudno. Cały czas jesteś pod telefonem i czekasz na wiadomość, przynajmniej na znak plus, co oznacza, że żyje. Dostaję taką wiadopmość i dzięki Bogu. Dwie takie wiadomości muszę dostać, bo mam dwóch synów na wojnie.
Synowie mają nagrody, Artur – trzy, Dawid – pięć. Ostatnio Artur otrzymał Złotą Gwiazdę, a także wiele certyfikatów i listów z podziękowaniami. Zawsze tacy byli, mam wiele listów z podziękowaniami jeszcze ze szkoły. Cały czas starali się być dobrzy i posłuszni. Jestem z nich dumna.
W wojsku są traktowani dobrze, nie mają problemów z dyskryminacją. Wszyscy są towarzyszami broni. Kiedyś syn zadzwonił i zapytał, czy wszystko mamy, czy dziewczyny mają ubranie na zimę. Odpowiedziałam: „Wszystko w porządku, a jak coś pójdzie nie tak, to sobie poradzimy. Jesteśmy tu razem, to ty jesteś wśród obcych”. Na co odpowiedział: „Mamo, na wojnie nie ma obcych. Wszyscy jesteśmy tu swoi”.
Artykuł ten można przeczytać również w języku ukraińskim
Artykuł powstał w ramach Kampanii: Przez sztukę do serc i umysłów – Kampania społeczna o ukraińskich Romach w Polsce. Kampania społeczna obejmie skoordynowany zestaw działań łączących instytucje publiczne i wiedzę akademicką, teatr, sztukę, dziennikarstwo i aktywizm. Projekt jest realizowany przez Fundacje Jaw Dikh w ramach wsparcia ERGO Network i European Philanthropic Initiative for Migration
Tekst, foto: Ksenia Minczuk